Pierwsze wpisy będą "przedrukami" recenzji/opisów filmów, które już wcześniej gdzieś zamieściłem. Niestety przez dwa najbliższe tygodnie nie mogę zbytnio poświęcić się oglądaniu kolejnych obrazów (studia czasem też wymagają zaangażowania). Na pierwszy rzut Szymek.
Szymon pustelnik Luis Bunuel (Simón del desierto, 1965)
We wczesnym średniowieczu żył sobie taki fanatyk całkowicie oddany ascezie. Na tyle był oddany Bogu, że siedział na platformie umieszczonej na słupie przez 40 lat. Nie trzeba dodawać, że ciało uważał za więzienie dla duszy. I właśnie o nim jest ten arcyciekawy film. Nie jest długi, trwa niespełna 50 minut, lecz to w zupełności wystarcza, by uznać go za dzieło co najmniej bardzo dobre. Od strony technicznej jest wyśmienite - masa pomysłowych ujęć i aktorzy trzymający poziom. To wszystko w czerni i bieli z minimalną dawką muzyki. Obraz zaczyna się przejściem Szymona ze słupa, na którym siedział lat kilka na słup znacznie wyższy. Wokół masa gapiów i kapłanów oddających mu cześć, bo skoro tak się wyzbywa wszystkiego, co cielesne, to musi być blisko Boga.
Sam Szymon to fanatyk pełną parą, jeden z modlących się pod słupem kapłanów zerka na kobietę, na co główny bohater - "Nie wolno patrzeć na kobiety, bowiem prowadzi to do grzesznej pożądliwości". Dostając jedzenie stwierdza, że jest zbyt próżny i dzisiaj jeść nie będzie. Ludzi traktuje jako ohydnych grzeszników, a sam mimo iż w takiej ascezie odnosi się do siebie z pogardą - nienawidzi tego co cielesne. Szybko w filmie pojawia się szatan kuszący Szymona, ten twardo się broni, ale ostatecznie ulega. Chociaż nie, on nie ulega, niezmiennie żyje w absolutnej ascezie, ale prowadzi to go do... gdzieś gdzie wesoło mu nie jest, zaś widza Bunuel zręcznie zaskakuje świetnym zakończeniem.
Film wyemitowany o 20:00 w TVP Kulturze. Kanał ten jest naprawdę skarbem dla każdego fana "cięższych" filmów. Co prawda znane perełki nie są szczególnie często, ale masa mniej znanych, interesujących obrazów. Obok Ale Kino!, którego niestety nie mam, mój ulubiony kanał. Jeszcze TCM czasem jest godny uwagi - dużo amerykańskiej klasyki, choć dużo powtarzania tego samego.
Pijany anioł Akira Kurosawa (Yoidore tenshi, 1948)
Wczesny film najsłynniejszego japońskiego reżysera (na pewno w Polsce, ale chyba i na świecie) opowiada o gangsterze, który dostał kulkę w dłoń. Rusza do lekarza, a ten przypadkiem odkrywa, że Matsunaga prawdopodobnie jest chory na gruźlicę. Gość jest twardzielem więc nie chce przyjąć tego do wiadomości. Wcześniej film otwiera ujęcie na ohydne, brudne bagno, które jest dosyć ważnym symbolem - po pierwsze płuc głównego bohatera, co chce unaocznić lekarz gangsterowi, ale też i całego jego życia i w ogóle obecnej sytuacji społecznej. Konował nie tylko chce uleczyć z choroby bohatera, ale i uzmysłowić mu, że jego życie też jest zatrute. Szybko się o tym Matsunaga przekonuje, gdy podsłuchuje jak szef go teraz traktuje - chory, to można go poświęcić. A wierzył w honor, przyjaźń i takie tam wzniosłe gangsterskie braterstwo.
Film kończy się źle, bo i cały świat w nim przedstawiony jest zły i brzydki. Ciemno, brudno, nawet tytułowy anioł, jest alkoholikiem. "Wy gangsterzy wyobrażacie sobie anioła jako piękną kobietę, a to ja jestem aniołem" - mówi doktor Sanada. Kolega po fachu śmiga samochodem, a poczciwy bohaterski lekarz leczy biedaków i kasę ma z tego marną raczej. Idealiści nie mają lekko. Film ciężki, smutny i doskonały. Młoda dziewuszka zmagająca się z gruźlicą ma większą odwagę od gangsterów potrafiących tylko straszyć. Chaotyczny opis, bo i strumień myśli po seansie też miałem chaotyczny. Sporo spraw do przemyślenia. I moja ulubiona scena, Matsunaga wkurzony wychodząc od lekarza mając już świadomość okrutnej choroby wiszącej nad nim idzie, a leje okropny deszcz - "dureń, pada deszcz a nie ma parasola" - jak długo można być twardzielem? Bohater aż do chwili, gdy padnie trupem. Dla lekarza to głupota, ale coś w tym jest. Żyć marnie, ale długo czy z tą, nawet wymyśloną, godnością i chwytać życie za rogi?
Złoty wiek Luis Bunuel (1930, L'Âge d'or)
Drugi film w karierze Bunuela. Po Psie andaluzyjskim treść dzieła bardziej się krystalizuje, może nie na tyle, by znalazła się w nim jakaś konkretna fabuła, ale symbolikę scen znacznie łatwiej odczytać i można mieć wręcz pewność, że coś twórcy mieli na myśli. Nie jak w Psie, który dla widza niedoszukującego się drugiego dna jest zupełnym bełkotem.
Czyli co my tu mamy? Wyśmianie burżuazji, etykiety, poprawności politycznej, kulturalnego zachowania i fałszywej moralności. Scena gdy ojciec zabija synka, a ludzie na salonach traktują to jako chwilową ciekawostkę, z kolei wylanie przez pannę wina na spodnie mężczyzny jest czynem skandalicznym. To chyba najlepsza scena, najwięcej mówiąca o tym, jaki jest ten film. Nie brakuje też, z pewnością szokujących jak na tamte czasy, scen - hmm - nazwijmy je "erotycznymi". Kto wybrany jest na piewcę moralności? Totalny szaleniec, który ostatecznie wyrzuca rzeczy tłamszące jego osobowość przez okno, z księdzem na czele. Nie mogę sobie wyobrazić jaki przewrót mógł się dokonać po premierze tego filmu w 1930, skoro nawet teraz dosyć zmyślnie wytyka "wady systemu" i niejednego księdza by wkurzył.
Film niemy, bez koloru, trwa niecałą godzinkę.
Pewnego razu w bibliotece miejskiej w Rypinie (mała miejscowość w Kujawsko-Pomorskim) w dziale film dostrzegłem interesującą książkę. "Mistrzowie kina współczesnego" autorstwa Aleksandra Jackiewicza.
Najpierw krótko kim jest autor. Za filmpolski.pl:
Teoretyk i krytyk filmu, eseista, powieściopisarz, profesor w Instytucie Sztuki PAN, wieloletni wykładowca w PWSF w Łodzi.
- 1915. 08. 19 - Data urodzenia (Symferopol na Krymie)
- 1988. 06. 07 - Data śmierci (Warszawa)
Z pierwszej strony książki:
powieściopisarz, teoretyk i krytyk filmowy, autor monografii "Gorki i film", "Rene Clair" oraz cyklu książek poświęconych związkom literatury z filmem i innymi sztukami masowymi: "Film jako powieść XX wieku", "Niebezpieczne związki literatury i filmu" oraz "Historia literatury w moim kinie".
W niniejszej książce prezentuje szkice o kilkudziesięciu wybitnych współczesnych twórcach światowej kinematografii.
Książka wydana została nakładem Wydawnictwa Artystycznego i Filmowego w warszawie w 1977 roku. Nakład 10 000+300 egzemplarzy, cena 48zł, zaś liczba stron 216.
Co w niej ciekawego? Bardzo wiele - 49 reżyserów opisanych w bardzo ciekawy sposób. Luźne przemyślenia na temat wybranych filmów, często z mini-analizą i przedstawienie ogólnego stylu danego twórcy. Nie brakuje też ciekawostek np. o tym jak w Cannes wygwizdywano Przygodę Anotnioniego czy o Fellinim uciekający ze szkoły do cyrku. Wszystko napisane jest w doskonałym stylu - czyta się to wyśmienicie. Każdy z reżyserów okraszony jest czarno-białym rysunkiem (a raczej zdjęciem przekształconym w obrazek), zaś na końcu wypisana jest większość jego filmów. Oczywiście książka nie do końca jest aktualna, minęło 30 lat, wielu twórców już umarło lub nakręciło kilka kolejnych filmów. Mimo to dzieło Jackiewicza jest najlepszym zestawieniem tego typu z jakim miałem do czynienia. Wszyscy ważniejsi twórcy i masa obecnie mało znanych. Należy jednak pamiętać, że książka ma charakter bardzo ogólny - nie da się opisać całego dorobku Bergmana na pięciu stronach. Co nie zmienia faktu, że to idealna rzecz dla ludzi zaczynających przygodę z klasyką kina.
Lista reżyserów opisanych w książce:
Antonioni, Bergman, Bertolucci, Bondarczuk, Bresson, Bunuel, Cacoyannis, Chabrol, De Sica, Fellini, Ferreri, Gabriłowicz, Godard, Has, Hawks, Hitchcock, Huston, Jancso, Kałatozow, Kawalerowicz, Kazan, Koznicew, Kramer, Kubrick, Kurosawa, Kutz, Losey, Malle, Michałkow-Konczałowski, Pasolini, Peckinpah, Penn, Polański, Resnais, Richardson, Robbe-Grillet, Rocha, Romm, Saura, Skolimowski, Tarkowski, Tati, Truffaut, Vadim, Visconti, Wajda, Welles, Widerberg, Zanussi.
Pi Darren Aronofsky (Π, 1998)
Debiut Darrena Aronofskiego znanego przede wszystkim z Requiem dla snu, a ostatnio z Wrestlera z Michey Rourke. Film Pi opowiada o genialnym matematyku Maksie Cohenie, który popada w obłęd szukając uniwersalnej liczby mogącej opisać cały wszechświat. To później, bowiem najpierw zajmuje się odnalezieniem zależności między kolejnymi cyframi z Π. Liczby to język natury wg bohatera. Mężczyzna żyje sobie w małym mieszkaniu pełnym komputerów, boi się ludzi - ma kilka zamków, a wychodząc z lokalu sprawdza przez judasza czy nikt przypadkiem na schodach nie stoi. Jedyną osobą, z którą w miarę swobodnie rozmawia jest jego były nauczyciel, profesor matematyki, który dawniej również zajmował się tym problemem. Doszedł jednak do wniosku, że to zbyt niebezpieczne i Maksowi również radzi, by nie leciał, jak Ikar, zbyt blisko słońca. Szukając liczby bohater niejako przy okazji bada prawa rządzące giełdą i całkiem przyzwoicie przewiduje notowania. Budzi przez to zainteresowanie pewnych ludzi pomagających mu w dalszych próbach. Nie dla szczytnej idei jaka napędza Maksa, lecz rzecz jasna dla zysku. Jest jeszcze druga grupa nacisku, ta jednak potrzebujące liczby, by móc "złapać Boga za pięty" - ortodoksyjni Żydzi.
Cokolwiek więcej napisałbym o tym filmie będzie to zbyt mało. Dodam tylko, że pole interpretacyjne jest naprawdę ogromne. Człowiek dążący do poznania absolutnego, nękany bólami, a wręcz szaleństwem. Osiąga cel, lecz za jaką cenę i nie bez konsekwencji. Ostatecznie wybiera inną drogę, co sugeruje, że zdobycie niemożliwego nie jest czymś godnym wysiłku. Lepiej być Dedalem niż Ikarem. Człowiekiem niż geniuszem. W pewnym momencie Max dręczony bólami głowy ma wizję, w której trzyma się za ręce z sympatyczną sąsiadką. Potrzeba mu bliskości, choć on wybrał inną "opcję", ostatecznie wracając na tę "zwyczajną".
Film jest ciężki w odbiorze - jest czarno-biały, jakby kręcony na starej taśmie. Ujęcia są często poszarpane, niepokojące i wielokrotnie bardzo pomysłowe. Jest to obraz jedyny w swoim rodzaju. Do tego wyśmienita muzyka idealnie budująca klimat. To sprawia, że wiele osób zarzuca przerost formy nad treścią. Trudno mi się z tym zgodzić, bowiem Pi to dzieło wielowymiarowe, oryginalne i dające do myślenia. Ono naprawdę niesie przekaz, jaki to sprawa bardzo zawiła, ale też warta rozpatrzenia.
Na koniec dodam, że widziałem Pi na razie tylko raz i te drobne wysnute analizy są niejako "wstępne", luźne. Nie miałem aspiracji w tym wpisie przeanalizować dzieło Afronoskiego - chcę tylko je z grubsza przedstawić i zachęcić do obejrzenia.
wtorek, 21 września 2010
wtorek, 7 września 2010
Lot nad kukułczym gniazdem (Kesey)
Tę książkę czytałem już kilka lat temu i niedawno nadarzyła się okazja by sobie ją odświeżyć, co uczyniłem z największą chęcią.
Nie wiem jak zacząć, bo po pierwszej lekturze byłem w niemałym szoku i pełen podziwu dla autora. Po lekturze drugiej tylko utwierdziłem się w opinii, że jest to książka rewelacyjna. Jak to mówią - najlepiej zacząć od początku:
Do szpitala psychiatrycznego trafia miglanc - McMurphy, który wymigał się tym samym z przymusowych robót w więzieniu. Ma nadzieję na kilka tygodni luksusów w szpitalnych warunkach, by potem wydostać się na wolność. Jest to łachmyta, bandzior, dziwkarz, hazardzista, pijak itp. Cechuje się jednak czymś, czego brakuje większości, a już na pewno wszystkim w szpitalu - swobodą, jest po prostu sobą. Gdy wkracza w swoich podkutych żelazem butach i śmieje się narrator powieści, jeden z chorych - Bromden, zauważa, że od dawna nie słyszał takiego szczerego śmiechu. I na takim fundamencie Kesey zbudował cudowną metaforę walki buntowników z systemem, z władzą. Rozumiecie - dla kombinatu wygodnie jest by nikt się nie wychylał, zaś McMurphy wychyla się niebywale. Szcza na normy, wypowiada wojnę siostrze oddziałowej i odnosi sukces. Jednak kombinat ma ogromną władzę i metody, którymi potrafi stłamsić takich buntowników.
Bromden, czyli dwumetrowy Indianin, jako narrator to niezwykły pomysł, który nadaje powieści specyficzny klimat. Bohater udaje głuchoniemego, jest cichym obserwatorem, na którego nikt nie zwraca uwagi, jedynie RPM (Randle Patrick McMurphy) dostrzega w jego oczach błysk zrozumienia. Kesey przed napisaniem powieści pracował jako sanitariusz na oddziale psychicznie chorych, dzięki czemu realia są oddane niezwykle szczegółowo i prezentują się nadzwyczaj realnie.
Jedna z moich ulubionych książek. Standardowo jeszcze co nieco o filmie, bo takowy powstał. Milos Forman podjął się i wyszło mu całkiem dobrze. Jack Nicholson jako McMurphy sprawdził się wręcz wybitnie. Film ociera się o geniusz, ale mimo to, żal że tak spłyca wydźwięk książki i brakuje wielu istotnych wątków. Tak to jest, ale znać trzeba.
Pisałem niedawno pracę o zjawisku beat generation przez pryzmat kilku sztandarowych dzieł (oczywiście W drodze, Włóczędzy Dharmy, Skowyt, Ćpuń, Nagi Lunch) i nie omieszkałem opisać Lotu.
Motyw walki z systemem jest głównym tematem Lotu nad kukułczym gniazdem Kena Keseya. Do szpital psychiatrycznego trafia drobny przestępca, który chce tym samym wymigać się od ciężkich robót. Szpital jest metaforą państwa amerykańskiego, gdzie władzę sprawują pewne jednostki, a reszta musi się im podporządkować dobrowolnie lub przy użyciu gwałtu. Nie ma drogi ucieczki, a jakiekolwiek odstępstwa od normy są surowo karane. McMurphy (wspomniany przestępca) trafiając do oddziału widzi pełne oddanie pacjentów, którzy boją się sprzeciwić, po prostu nie mają na to już sił lub nie zależy im na tym, bo ich sytuacja zaspokaja ich potrzeby. Bohater nie może się z tym pogodzić i wypowiada wojnę siostrze oddziałowej psując jej idealnie ułożony oddział. Walkę przegrywa, sam jeden nie jest w stanie pokonać siostry Ratched, ale bunt, który uprawiał zmienia bezpowrotnie współpacjentów. Uświadamia im, że nie mogą biernie poddawać się pełnej kontroli.
W jednym z fragmentów książki McMurphy zauważa betonowy blok ze stalową armaturą, który wyrywając, podnosząc i rzucając w okno mógłby utorować drogę do wolności. Jest zdecydowanie zbyt duży, by ktokolwiek mógł go podnieść, a mimo to bohater zakłada się z kompanami leczenia, choć wie, że nie ma najmniejszych szans, by tego dokonać. Po niepowodzeniu stwierdza: „Przynajmniej się starałem. Przynajmniej się starałem do diabła!”.
Innym ważnym fragmentem jest moment, gdy McMurphy dowiaduje się, że większość z pacjentów jest zamknięta w oddziale z własnej woli. Zupełnie dobrowolnie poddają się oni mechanicznej sile „koła zębatego” („Ratched – przywodzi na myśl słowo „ratchet”, koło zębate”). Dla McMurphy'ego jest to ostateczny cios i koniec nadziei na zwycięstwo.
„Beat Generation” można niemalże w pełni utożsamić z Randle Patrickiem McMurphy'm (R.P.M. Można również odczytać jako «revolution per minute», co oznacza nie tyle «obroty na minutę», jak na płytach gramofonowych, ile rewolucje, bunty”), zaś oddział z „normalnym” społeczeństwem, a także aparatem państwowym. Bunt i walka o wolność, niestety z góry skazana na porażkę, ale mimo to warta podjęcia, gdyż zmiany jakie przynosi są lepsze niż bierne trwanie w konformizmie.
Info panel
Autor: Ken kesey
Kraj/język: Stany Zjednoczone/angielski
Rok: 1962
Oryginalny tytuł: One Flew Over The Cuckoo's Nest
PS Udało mi się też kupić Rodeo Keseya, więc niebawem zdam relację. Raczej bardziej "nie" niż "bawem", bo skrzynka po owocach z książkami nieprzeczytanymi zaczyna puchnąć. P.
Subskrybuj:
Posty (Atom)