Pierwsze wpisy będą "przedrukami" recenzji/opisów filmów, które już wcześniej gdzieś zamieściłem. Niestety przez dwa najbliższe tygodnie nie mogę zbytnio poświęcić się oglądaniu kolejnych obrazów (studia czasem też wymagają zaangażowania). Na pierwszy rzut Szymek.
Szymon pustelnik Luis Bunuel (Simón del desierto, 1965)
We wczesnym średniowieczu żył sobie taki fanatyk całkowicie oddany ascezie. Na tyle był oddany Bogu, że siedział na platformie umieszczonej na słupie przez 40 lat. Nie trzeba dodawać, że ciało uważał za więzienie dla duszy. I właśnie o nim jest ten arcyciekawy film. Nie jest długi, trwa niespełna 50 minut, lecz to w zupełności wystarcza, by uznać go za dzieło co najmniej bardzo dobre. Od strony technicznej jest wyśmienite - masa pomysłowych ujęć i aktorzy trzymający poziom. To wszystko w czerni i bieli z minimalną dawką muzyki. Obraz zaczyna się przejściem Szymona ze słupa, na którym siedział lat kilka na słup znacznie wyższy. Wokół masa gapiów i kapłanów oddających mu cześć, bo skoro tak się wyzbywa wszystkiego, co cielesne, to musi być blisko Boga.
Sam Szymon to fanatyk pełną parą, jeden z modlących się pod słupem kapłanów zerka na kobietę, na co główny bohater - "Nie wolno patrzeć na kobiety, bowiem prowadzi to do grzesznej pożądliwości". Dostając jedzenie stwierdza, że jest zbyt próżny i dzisiaj jeść nie będzie. Ludzi traktuje jako ohydnych grzeszników, a sam mimo iż w takiej ascezie odnosi się do siebie z pogardą - nienawidzi tego co cielesne. Szybko w filmie pojawia się szatan kuszący Szymona, ten twardo się broni, ale ostatecznie ulega. Chociaż nie, on nie ulega, niezmiennie żyje w absolutnej ascezie, ale prowadzi to go do... gdzieś gdzie wesoło mu nie jest, zaś widza Bunuel zręcznie zaskakuje świetnym zakończeniem.
Film wyemitowany o 20:00 w TVP Kulturze. Kanał ten jest naprawdę skarbem dla każdego fana "cięższych" filmów. Co prawda znane perełki nie są szczególnie często, ale masa mniej znanych, interesujących obrazów. Obok Ale Kino!, którego niestety nie mam, mój ulubiony kanał. Jeszcze TCM czasem jest godny uwagi - dużo amerykańskiej klasyki, choć dużo powtarzania tego samego.
Pijany anioł Akira Kurosawa (Yoidore tenshi, 1948)
Wczesny film najsłynniejszego japońskiego reżysera (na pewno w Polsce, ale chyba i na świecie) opowiada o gangsterze, który dostał kulkę w dłoń. Rusza do lekarza, a ten przypadkiem odkrywa, że Matsunaga prawdopodobnie jest chory na gruźlicę. Gość jest twardzielem więc nie chce przyjąć tego do wiadomości. Wcześniej film otwiera ujęcie na ohydne, brudne bagno, które jest dosyć ważnym symbolem - po pierwsze płuc głównego bohatera, co chce unaocznić lekarz gangsterowi, ale też i całego jego życia i w ogóle obecnej sytuacji społecznej. Konował nie tylko chce uleczyć z choroby bohatera, ale i uzmysłowić mu, że jego życie też jest zatrute. Szybko się o tym Matsunaga przekonuje, gdy podsłuchuje jak szef go teraz traktuje - chory, to można go poświęcić. A wierzył w honor, przyjaźń i takie tam wzniosłe gangsterskie braterstwo.
Film kończy się źle, bo i cały świat w nim przedstawiony jest zły i brzydki. Ciemno, brudno, nawet tytułowy anioł, jest alkoholikiem. "Wy gangsterzy wyobrażacie sobie anioła jako piękną kobietę, a to ja jestem aniołem" - mówi doktor Sanada. Kolega po fachu śmiga samochodem, a poczciwy bohaterski lekarz leczy biedaków i kasę ma z tego marną raczej. Idealiści nie mają lekko. Film ciężki, smutny i doskonały. Młoda dziewuszka zmagająca się z gruźlicą ma większą odwagę od gangsterów potrafiących tylko straszyć. Chaotyczny opis, bo i strumień myśli po seansie też miałem chaotyczny. Sporo spraw do przemyślenia. I moja ulubiona scena, Matsunaga wkurzony wychodząc od lekarza mając już świadomość okrutnej choroby wiszącej nad nim idzie, a leje okropny deszcz - "dureń, pada deszcz a nie ma parasola" - jak długo można być twardzielem? Bohater aż do chwili, gdy padnie trupem. Dla lekarza to głupota, ale coś w tym jest. Żyć marnie, ale długo czy z tą, nawet wymyśloną, godnością i chwytać życie za rogi?
Złoty wiek Luis Bunuel (1930, L'Âge d'or)
Drugi film w karierze Bunuela. Po Psie andaluzyjskim treść dzieła bardziej się krystalizuje, może nie na tyle, by znalazła się w nim jakaś konkretna fabuła, ale symbolikę scen znacznie łatwiej odczytać i można mieć wręcz pewność, że coś twórcy mieli na myśli. Nie jak w Psie, który dla widza niedoszukującego się drugiego dna jest zupełnym bełkotem.
Czyli co my tu mamy? Wyśmianie burżuazji, etykiety, poprawności politycznej, kulturalnego zachowania i fałszywej moralności. Scena gdy ojciec zabija synka, a ludzie na salonach traktują to jako chwilową ciekawostkę, z kolei wylanie przez pannę wina na spodnie mężczyzny jest czynem skandalicznym. To chyba najlepsza scena, najwięcej mówiąca o tym, jaki jest ten film. Nie brakuje też, z pewnością szokujących jak na tamte czasy, scen - hmm - nazwijmy je "erotycznymi". Kto wybrany jest na piewcę moralności? Totalny szaleniec, który ostatecznie wyrzuca rzeczy tłamszące jego osobowość przez okno, z księdzem na czele. Nie mogę sobie wyobrazić jaki przewrót mógł się dokonać po premierze tego filmu w 1930, skoro nawet teraz dosyć zmyślnie wytyka "wady systemu" i niejednego księdza by wkurzył.
Film niemy, bez koloru, trwa niecałą godzinkę.
Pewnego razu w bibliotece miejskiej w Rypinie (mała miejscowość w Kujawsko-Pomorskim) w dziale film dostrzegłem interesującą książkę. "Mistrzowie kina współczesnego" autorstwa Aleksandra Jackiewicza.
Najpierw krótko kim jest autor. Za filmpolski.pl:
Teoretyk i krytyk filmu, eseista, powieściopisarz, profesor w Instytucie Sztuki PAN, wieloletni wykładowca w PWSF w Łodzi.
- 1915. 08. 19 - Data urodzenia (Symferopol na Krymie)
- 1988. 06. 07 - Data śmierci (Warszawa)
Z pierwszej strony książki:
powieściopisarz, teoretyk i krytyk filmowy, autor monografii "Gorki i film", "Rene Clair" oraz cyklu książek poświęconych związkom literatury z filmem i innymi sztukami masowymi: "Film jako powieść XX wieku", "Niebezpieczne związki literatury i filmu" oraz "Historia literatury w moim kinie".
W niniejszej książce prezentuje szkice o kilkudziesięciu wybitnych współczesnych twórcach światowej kinematografii.
Książka wydana została nakładem Wydawnictwa Artystycznego i Filmowego w warszawie w 1977 roku. Nakład 10 000+300 egzemplarzy, cena 48zł, zaś liczba stron 216.
Co w niej ciekawego? Bardzo wiele - 49 reżyserów opisanych w bardzo ciekawy sposób. Luźne przemyślenia na temat wybranych filmów, często z mini-analizą i przedstawienie ogólnego stylu danego twórcy. Nie brakuje też ciekawostek np. o tym jak w Cannes wygwizdywano Przygodę Anotnioniego czy o Fellinim uciekający ze szkoły do cyrku. Wszystko napisane jest w doskonałym stylu - czyta się to wyśmienicie. Każdy z reżyserów okraszony jest czarno-białym rysunkiem (a raczej zdjęciem przekształconym w obrazek), zaś na końcu wypisana jest większość jego filmów. Oczywiście książka nie do końca jest aktualna, minęło 30 lat, wielu twórców już umarło lub nakręciło kilka kolejnych filmów. Mimo to dzieło Jackiewicza jest najlepszym zestawieniem tego typu z jakim miałem do czynienia. Wszyscy ważniejsi twórcy i masa obecnie mało znanych. Należy jednak pamiętać, że książka ma charakter bardzo ogólny - nie da się opisać całego dorobku Bergmana na pięciu stronach. Co nie zmienia faktu, że to idealna rzecz dla ludzi zaczynających przygodę z klasyką kina.
Lista reżyserów opisanych w książce:
Antonioni, Bergman, Bertolucci, Bondarczuk, Bresson, Bunuel, Cacoyannis, Chabrol, De Sica, Fellini, Ferreri, Gabriłowicz, Godard, Has, Hawks, Hitchcock, Huston, Jancso, Kałatozow, Kawalerowicz, Kazan, Koznicew, Kramer, Kubrick, Kurosawa, Kutz, Losey, Malle, Michałkow-Konczałowski, Pasolini, Peckinpah, Penn, Polański, Resnais, Richardson, Robbe-Grillet, Rocha, Romm, Saura, Skolimowski, Tarkowski, Tati, Truffaut, Vadim, Visconti, Wajda, Welles, Widerberg, Zanussi.
Pi Darren Aronofsky (Π, 1998)
Debiut Darrena Aronofskiego znanego przede wszystkim z Requiem dla snu, a ostatnio z Wrestlera z Michey Rourke. Film Pi opowiada o genialnym matematyku Maksie Cohenie, który popada w obłęd szukając uniwersalnej liczby mogącej opisać cały wszechświat. To później, bowiem najpierw zajmuje się odnalezieniem zależności między kolejnymi cyframi z Π. Liczby to język natury wg bohatera. Mężczyzna żyje sobie w małym mieszkaniu pełnym komputerów, boi się ludzi - ma kilka zamków, a wychodząc z lokalu sprawdza przez judasza czy nikt przypadkiem na schodach nie stoi. Jedyną osobą, z którą w miarę swobodnie rozmawia jest jego były nauczyciel, profesor matematyki, który dawniej również zajmował się tym problemem. Doszedł jednak do wniosku, że to zbyt niebezpieczne i Maksowi również radzi, by nie leciał, jak Ikar, zbyt blisko słońca. Szukając liczby bohater niejako przy okazji bada prawa rządzące giełdą i całkiem przyzwoicie przewiduje notowania. Budzi przez to zainteresowanie pewnych ludzi pomagających mu w dalszych próbach. Nie dla szczytnej idei jaka napędza Maksa, lecz rzecz jasna dla zysku. Jest jeszcze druga grupa nacisku, ta jednak potrzebujące liczby, by móc "złapać Boga za pięty" - ortodoksyjni Żydzi.
Cokolwiek więcej napisałbym o tym filmie będzie to zbyt mało. Dodam tylko, że pole interpretacyjne jest naprawdę ogromne. Człowiek dążący do poznania absolutnego, nękany bólami, a wręcz szaleństwem. Osiąga cel, lecz za jaką cenę i nie bez konsekwencji. Ostatecznie wybiera inną drogę, co sugeruje, że zdobycie niemożliwego nie jest czymś godnym wysiłku. Lepiej być Dedalem niż Ikarem. Człowiekiem niż geniuszem. W pewnym momencie Max dręczony bólami głowy ma wizję, w której trzyma się za ręce z sympatyczną sąsiadką. Potrzeba mu bliskości, choć on wybrał inną "opcję", ostatecznie wracając na tę "zwyczajną".
Film jest ciężki w odbiorze - jest czarno-biały, jakby kręcony na starej taśmie. Ujęcia są często poszarpane, niepokojące i wielokrotnie bardzo pomysłowe. Jest to obraz jedyny w swoim rodzaju. Do tego wyśmienita muzyka idealnie budująca klimat. To sprawia, że wiele osób zarzuca przerost formy nad treścią. Trudno mi się z tym zgodzić, bowiem Pi to dzieło wielowymiarowe, oryginalne i dające do myślenia. Ono naprawdę niesie przekaz, jaki to sprawa bardzo zawiła, ale też warta rozpatrzenia.
Na koniec dodam, że widziałem Pi na razie tylko raz i te drobne wysnute analizy są niejako "wstępne", luźne. Nie miałem aspiracji w tym wpisie przeanalizować dzieło Afronoskiego - chcę tylko je z grubsza przedstawić i zachęcić do obejrzenia.
wtorek, 21 września 2010
wtorek, 7 września 2010
Lot nad kukułczym gniazdem (Kesey)
Tę książkę czytałem już kilka lat temu i niedawno nadarzyła się okazja by sobie ją odświeżyć, co uczyniłem z największą chęcią.
Nie wiem jak zacząć, bo po pierwszej lekturze byłem w niemałym szoku i pełen podziwu dla autora. Po lekturze drugiej tylko utwierdziłem się w opinii, że jest to książka rewelacyjna. Jak to mówią - najlepiej zacząć od początku:
Do szpitala psychiatrycznego trafia miglanc - McMurphy, który wymigał się tym samym z przymusowych robót w więzieniu. Ma nadzieję na kilka tygodni luksusów w szpitalnych warunkach, by potem wydostać się na wolność. Jest to łachmyta, bandzior, dziwkarz, hazardzista, pijak itp. Cechuje się jednak czymś, czego brakuje większości, a już na pewno wszystkim w szpitalu - swobodą, jest po prostu sobą. Gdy wkracza w swoich podkutych żelazem butach i śmieje się narrator powieści, jeden z chorych - Bromden, zauważa, że od dawna nie słyszał takiego szczerego śmiechu. I na takim fundamencie Kesey zbudował cudowną metaforę walki buntowników z systemem, z władzą. Rozumiecie - dla kombinatu wygodnie jest by nikt się nie wychylał, zaś McMurphy wychyla się niebywale. Szcza na normy, wypowiada wojnę siostrze oddziałowej i odnosi sukces. Jednak kombinat ma ogromną władzę i metody, którymi potrafi stłamsić takich buntowników.
Bromden, czyli dwumetrowy Indianin, jako narrator to niezwykły pomysł, który nadaje powieści specyficzny klimat. Bohater udaje głuchoniemego, jest cichym obserwatorem, na którego nikt nie zwraca uwagi, jedynie RPM (Randle Patrick McMurphy) dostrzega w jego oczach błysk zrozumienia. Kesey przed napisaniem powieści pracował jako sanitariusz na oddziale psychicznie chorych, dzięki czemu realia są oddane niezwykle szczegółowo i prezentują się nadzwyczaj realnie.
Jedna z moich ulubionych książek. Standardowo jeszcze co nieco o filmie, bo takowy powstał. Milos Forman podjął się i wyszło mu całkiem dobrze. Jack Nicholson jako McMurphy sprawdził się wręcz wybitnie. Film ociera się o geniusz, ale mimo to, żal że tak spłyca wydźwięk książki i brakuje wielu istotnych wątków. Tak to jest, ale znać trzeba.
Pisałem niedawno pracę o zjawisku beat generation przez pryzmat kilku sztandarowych dzieł (oczywiście W drodze, Włóczędzy Dharmy, Skowyt, Ćpuń, Nagi Lunch) i nie omieszkałem opisać Lotu.
Motyw walki z systemem jest głównym tematem Lotu nad kukułczym gniazdem Kena Keseya. Do szpital psychiatrycznego trafia drobny przestępca, który chce tym samym wymigać się od ciężkich robót. Szpital jest metaforą państwa amerykańskiego, gdzie władzę sprawują pewne jednostki, a reszta musi się im podporządkować dobrowolnie lub przy użyciu gwałtu. Nie ma drogi ucieczki, a jakiekolwiek odstępstwa od normy są surowo karane. McMurphy (wspomniany przestępca) trafiając do oddziału widzi pełne oddanie pacjentów, którzy boją się sprzeciwić, po prostu nie mają na to już sił lub nie zależy im na tym, bo ich sytuacja zaspokaja ich potrzeby. Bohater nie może się z tym pogodzić i wypowiada wojnę siostrze oddziałowej psując jej idealnie ułożony oddział. Walkę przegrywa, sam jeden nie jest w stanie pokonać siostry Ratched, ale bunt, który uprawiał zmienia bezpowrotnie współpacjentów. Uświadamia im, że nie mogą biernie poddawać się pełnej kontroli.
W jednym z fragmentów książki McMurphy zauważa betonowy blok ze stalową armaturą, który wyrywając, podnosząc i rzucając w okno mógłby utorować drogę do wolności. Jest zdecydowanie zbyt duży, by ktokolwiek mógł go podnieść, a mimo to bohater zakłada się z kompanami leczenia, choć wie, że nie ma najmniejszych szans, by tego dokonać. Po niepowodzeniu stwierdza: „Przynajmniej się starałem. Przynajmniej się starałem do diabła!”.
Innym ważnym fragmentem jest moment, gdy McMurphy dowiaduje się, że większość z pacjentów jest zamknięta w oddziale z własnej woli. Zupełnie dobrowolnie poddają się oni mechanicznej sile „koła zębatego” („Ratched – przywodzi na myśl słowo „ratchet”, koło zębate”). Dla McMurphy'ego jest to ostateczny cios i koniec nadziei na zwycięstwo.
„Beat Generation” można niemalże w pełni utożsamić z Randle Patrickiem McMurphy'm (R.P.M. Można również odczytać jako «revolution per minute», co oznacza nie tyle «obroty na minutę», jak na płytach gramofonowych, ile rewolucje, bunty”), zaś oddział z „normalnym” społeczeństwem, a także aparatem państwowym. Bunt i walka o wolność, niestety z góry skazana na porażkę, ale mimo to warta podjęcia, gdyż zmiany jakie przynosi są lepsze niż bierne trwanie w konformizmie.
Info panel
Autor: Ken kesey
Kraj/język: Stany Zjednoczone/angielski
Rok: 1962
Oryginalny tytuł: One Flew Over The Cuckoo's Nest
PS Udało mi się też kupić Rodeo Keseya, więc niebawem zdam relację. Raczej bardziej "nie" niż "bawem", bo skrzynka po owocach z książkami nieprzeczytanymi zaczyna puchnąć. P.
środa, 14 lipca 2010
Planeta małp (Boulle)
Planeta małp zapewne znana jest wielu osobom dzięki świetnemu filmowi z 1968 roku w reżyserii Schaffnera oraz beznadziejnemu filmowi z 2001 roku w reżyserii Tima Burtona. Nie każdy o tym wie, ale najpierw powstała książka, o której poniżej.
Książka opowiada o losach trzech naukowców, którzy lądują na planecie Betelgeza, na której małpiszony okazują się rasą inteligentną, zaś ludzie to zwykłe dzikusy. Zupełnie odwrotnie niż na Ziemi. Główny bohater - Ulisses Merou - trafia do niewoli i w próbuje przekonać małpy o swojej inteligencji, że nie jest zwykłym zwierzakiem. Wyobraźcie sobie sytuację, w której w starożytności jakiś czarnoskóry niewolnik chciałby udowodnić swojemu panu, że jest mu równy. Podobnie jest w tej rewelacyjnej książce - małpy za cholerę nie dają się przekonać. W pewnym momencie Merou całkowicie zrezygnowany zaczyna dziczeć, lecz w porę się opamiętuje i godnie reprezentuje gatunek ludzki. Małpy męczą go prostymi łamigłówkami, a ich rozwiązanie przez Ulissesa tłumaczą tym, że jest dobrze wytresowanym zwierzakiem. To tak w skrócie o początku książki, która rozwija się niezwykle dynamicznie i pełna jest świetnych pomysłów Boulle'a. Zakończenie jest po prostu rewelacyjne i choćby dla niego warto podjąć się lektury niezwykle ciekawego dzieła Francuza. Na szczęście nie tylko ono sprawia, że książka jest wartościowa. Jest to dzieło nieco ambitniejsze niż przeciętna powieść sci-fi.
Co do adaptacji - ta pierwsza jest akceptowalna, choć w okrutny sposób spłyca wydźwięk powieści i ogólnie jest mocno zamerykanizowana. Kultowa scena kończąca nie ma miejsca w książce (gdzie jest jeszcze lepszy motyw wg mnie), ale można to wybaczyć, bo przeszła (słusznie) do kanonu. Z kolei adaptacja Burtona to jakieś nieporozumienie - najlepiej spuścić zasłonę milczenia.
PS Wydanie książki, które czytałem ma na okładce jakiegoś goryla i stateczek - kicz nieco, ale mniejsza z tym. Zmierzam do tego, że przeglądając w internecie okładki innych wydań natrafiłem na takie, na których jest kadr kończący film. Raz, że jest to zdradzanie zakończenia filmu, BO NIE KSIĄŻKI, bo w książce tego motywu nie ma, a więc taka okładka jest totalnie wzięta z kosmosu. Ktoś w ogóle książki nie czytał i wrzuca chwytliwą okładkę? Irytują mnie zawsze wznowione wydania, bo akurat wyszedł film i na okładce jakiś z niego kadr, ale tylko trochę. Z kolei nie do zaakceptowania jest wrzucanie na okładkę czegoś, co miało miejsce w filmie, a nie w książce. P.
Książka opowiada o losach trzech naukowców, którzy lądują na planecie Betelgeza, na której małpiszony okazują się rasą inteligentną, zaś ludzie to zwykłe dzikusy. Zupełnie odwrotnie niż na Ziemi. Główny bohater - Ulisses Merou - trafia do niewoli i w próbuje przekonać małpy o swojej inteligencji, że nie jest zwykłym zwierzakiem. Wyobraźcie sobie sytuację, w której w starożytności jakiś czarnoskóry niewolnik chciałby udowodnić swojemu panu, że jest mu równy. Podobnie jest w tej rewelacyjnej książce - małpy za cholerę nie dają się przekonać. W pewnym momencie Merou całkowicie zrezygnowany zaczyna dziczeć, lecz w porę się opamiętuje i godnie reprezentuje gatunek ludzki. Małpy męczą go prostymi łamigłówkami, a ich rozwiązanie przez Ulissesa tłumaczą tym, że jest dobrze wytresowanym zwierzakiem. To tak w skrócie o początku książki, która rozwija się niezwykle dynamicznie i pełna jest świetnych pomysłów Boulle'a. Zakończenie jest po prostu rewelacyjne i choćby dla niego warto podjąć się lektury niezwykle ciekawego dzieła Francuza. Na szczęście nie tylko ono sprawia, że książka jest wartościowa. Jest to dzieło nieco ambitniejsze niż przeciętna powieść sci-fi.
Co do adaptacji - ta pierwsza jest akceptowalna, choć w okrutny sposób spłyca wydźwięk powieści i ogólnie jest mocno zamerykanizowana. Kultowa scena kończąca nie ma miejsca w książce (gdzie jest jeszcze lepszy motyw wg mnie), ale można to wybaczyć, bo przeszła (słusznie) do kanonu. Z kolei adaptacja Burtona to jakieś nieporozumienie - najlepiej spuścić zasłonę milczenia.
Info panel
Autor: Pierre Boulle
Kraj/język: Francja/francuski
Rok: 1963
Oryginalny tytuł: La planete des singes
PS Wydanie książki, które czytałem ma na okładce jakiegoś goryla i stateczek - kicz nieco, ale mniejsza z tym. Zmierzam do tego, że przeglądając w internecie okładki innych wydań natrafiłem na takie, na których jest kadr kończący film. Raz, że jest to zdradzanie zakończenia filmu, BO NIE KSIĄŻKI, bo w książce tego motywu nie ma, a więc taka okładka jest totalnie wzięta z kosmosu. Ktoś w ogóle książki nie czytał i wrzuca chwytliwą okładkę? Irytują mnie zawsze wznowione wydania, bo akurat wyszedł film i na okładce jakiś z niego kadr, ale tylko trochę. Z kolei nie do zaakceptowania jest wrzucanie na okładkę czegoś, co miało miejsce w filmie, a nie w książce. P.
niedziela, 11 lipca 2010
Głęboki sen (Chandler)
Znowu mocno filmowo, jest to raczej wpis o filmie, a o książce przy okazji. Czyli: książką a film:
O ile z Sokołem maltańskim sprawa była prosta, tak tutaj już zdecydowanie nie jest. Powieść Hammetta była przeniesiona na ekran niemalże 1:1, zaś Chandlera już nie bardzo. Po pierwsze wynika to ze stylu książek - Sokół nie jest aż tak zakręcony, zgadza się intryga jest zawiła i niezwykle ciekawa, ale nie aż tak wielopiętrowa i wielowątkowa jak w Głębokim śnie. Po drugie jest tam narracja trzecioosobowa, zaś u Chandlera pierwszoosobowa, co w przypadku filmu jest trudne do odwzorowania, więc Hawks nawet nie próbował. I chyba szkoda.
Dobrze więc - film Sokół stawiam na równi z książką, zaś z Głębokim snem jest nieco inaczej. Otóż scenariusz zbyt odbiega od pierwowzoru, to właściwie nieco inna intryga, może przesadzam, ale jest wiele istotnych zmian, a czytelnik książki momentami może się zadziwić i nie wiedzieć o co chodzi. Pewne zmiany są dobre, pewne niezbyt. Ogólnie po lekturze książki ma się lekki mętlik w głowie, ale wszystko jest dopięte na ostatni guzik, jasne i klarowne. Coś nie pasuje? Otwieramy wybrany rozdział i czytamy jeszcze raz i jest ok. Z filmem tak nie jest, on zostawia furtkę, inaczej - puste pole, które można sobie dowolnie wypełnić, bo w scenariuszu nie jest wszystko dopięte. Naprawdę zakręcona intryga i teraz pytanie czy odbierać to jako zaletę czy nieudolność scenarzystów? To kwestia indywidualnych preferencji, ja osobiście uwielbiam takie niedopięte scenariusze.
Humphrey zagrał genialnie, podobnie jak Bacall i ogólnie aktorsko nie mam nic do zarzucenia. Nieco nie podobały mi się scenerie w plenerze oraz strzelaniny/walki nieco sztywne, ale poza tym cudnie. Szczególnie dialogi wypadają genialnie, rozegrane po prostu mistrzowsko. Nic dziwnego, bo Bogart to klasa sama w sobie.
Teraz pointa - wolę Sokoła, zdecydowanie bardziej wolę Sokoła. Zarówno książkę jak i film. Obejrzeć oba to obowiązek każdego szanującego się kinomana, klasyka pełną parą i nic tego nie zmieni. Ile w tym zasługi Bogarta niech każdy oceni sam. Według mnie ktoś inny w tych rolach nie udźwignąłby tego z takim mistrzostwem jak Humphrey.
W książce Big Sleep gdy Marlowe spotyka się z córeczką generała mówi do niego, że jest wysoki, na co on, że to nie jego wina. W filmie, jako że Bogart jest średniego wzrostu, mówi ona, że nie jest zbyt wysoki, na co on, że starał się. Cudowna sprawa, oko puszczone w stronę czytelników, niezwykle mi się to spodobało.
Jeszcze coś: w książce na ostatniej scenie jest cudowny monolog Marlowe'a o "głębokim śnie". Szkoda, że nie udało się tego Hawksowi wrzucić do filmu, bo raz, że wyjaśnia to tytuł, a dwa byłoby cudnym zwieńczeniem tego dzieła, jak w Sokole, a tak mamy nieco bezpłciową pointę.
Małe co nieco o książce: jest dobra, jest cholernie dobra, na dodatek zachęca do powtórnej lektury, ale coś w niej nie do końca gra, bym mógł piać peany. Nie jestem w stanie sprecyzować co jest nie tak, ale Sokół maltański spodobał mi się bardziej. Niestety mam wrażenie, że wynika to głównie z warunków, w których czytałem obie książki - Sokoła bez stresu i w wygodnym fotelu po nocach, zaś Głęboki sen między wrzucaniem żwiru do betoniarki a żonglowaniem cegłami.
O ile z Sokołem maltańskim sprawa była prosta, tak tutaj już zdecydowanie nie jest. Powieść Hammetta była przeniesiona na ekran niemalże 1:1, zaś Chandlera już nie bardzo. Po pierwsze wynika to ze stylu książek - Sokół nie jest aż tak zakręcony, zgadza się intryga jest zawiła i niezwykle ciekawa, ale nie aż tak wielopiętrowa i wielowątkowa jak w Głębokim śnie. Po drugie jest tam narracja trzecioosobowa, zaś u Chandlera pierwszoosobowa, co w przypadku filmu jest trudne do odwzorowania, więc Hawks nawet nie próbował. I chyba szkoda.
Dobrze więc - film Sokół stawiam na równi z książką, zaś z Głębokim snem jest nieco inaczej. Otóż scenariusz zbyt odbiega od pierwowzoru, to właściwie nieco inna intryga, może przesadzam, ale jest wiele istotnych zmian, a czytelnik książki momentami może się zadziwić i nie wiedzieć o co chodzi. Pewne zmiany są dobre, pewne niezbyt. Ogólnie po lekturze książki ma się lekki mętlik w głowie, ale wszystko jest dopięte na ostatni guzik, jasne i klarowne. Coś nie pasuje? Otwieramy wybrany rozdział i czytamy jeszcze raz i jest ok. Z filmem tak nie jest, on zostawia furtkę, inaczej - puste pole, które można sobie dowolnie wypełnić, bo w scenariuszu nie jest wszystko dopięte. Naprawdę zakręcona intryga i teraz pytanie czy odbierać to jako zaletę czy nieudolność scenarzystów? To kwestia indywidualnych preferencji, ja osobiście uwielbiam takie niedopięte scenariusze.
Humphrey zagrał genialnie, podobnie jak Bacall i ogólnie aktorsko nie mam nic do zarzucenia. Nieco nie podobały mi się scenerie w plenerze oraz strzelaniny/walki nieco sztywne, ale poza tym cudnie. Szczególnie dialogi wypadają genialnie, rozegrane po prostu mistrzowsko. Nic dziwnego, bo Bogart to klasa sama w sobie.
Teraz pointa - wolę Sokoła, zdecydowanie bardziej wolę Sokoła. Zarówno książkę jak i film. Obejrzeć oba to obowiązek każdego szanującego się kinomana, klasyka pełną parą i nic tego nie zmieni. Ile w tym zasługi Bogarta niech każdy oceni sam. Według mnie ktoś inny w tych rolach nie udźwignąłby tego z takim mistrzostwem jak Humphrey.
W książce Big Sleep gdy Marlowe spotyka się z córeczką generała mówi do niego, że jest wysoki, na co on, że to nie jego wina. W filmie, jako że Bogart jest średniego wzrostu, mówi ona, że nie jest zbyt wysoki, na co on, że starał się. Cudowna sprawa, oko puszczone w stronę czytelników, niezwykle mi się to spodobało.
Jeszcze coś: w książce na ostatniej scenie jest cudowny monolog Marlowe'a o "głębokim śnie". Szkoda, że nie udało się tego Hawksowi wrzucić do filmu, bo raz, że wyjaśnia to tytuł, a dwa byłoby cudnym zwieńczeniem tego dzieła, jak w Sokole, a tak mamy nieco bezpłciową pointę.
Małe co nieco o książce: jest dobra, jest cholernie dobra, na dodatek zachęca do powtórnej lektury, ale coś w niej nie do końca gra, bym mógł piać peany. Nie jestem w stanie sprecyzować co jest nie tak, ale Sokół maltański spodobał mi się bardziej. Niestety mam wrażenie, że wynika to głównie z warunków, w których czytałem obie książki - Sokoła bez stresu i w wygodnym fotelu po nocach, zaś Głęboki sen między wrzucaniem żwiru do betoniarki a żonglowaniem cegłami.
Info panel
Autor: Raymond Chandler
Kraj/język: Stany Zjednoczone/angielski
Rok: 1939
Oryginalny tytuł: The Big Sleep
wtorek, 6 lipca 2010
Książki i filmy
Znalazłem niedawno listę wybranych filmów, które są adaptacjami książek. Lista jest dosyć obszerna, a i tak stanowi mały wycinek takich filmów. Plusem jest to, że znajdują się na niej ważniejsze książki/filmy. Oto kilkanaście z nich - wybrałem według głośności filmu, a nie "jakości" książki, bo ilu z was widziało Grona gniewu Forda? Publikuję je dlatego, gdyż doskonale wiem, że masa ludzi nie zdaje sobie np. sprawy, że Milczenie owiec najpierw było na papierze, jak i wiele, wiele innych dzieł. W ramach edukacji (w nawiasie pierwszy reżyser - drugi pisarz):
Pożegnanie z Afryką (Pollack - Blixen Finecke)
Planeta małp (Schaffner - Boulle)
Mechaniczna pomarańcza (Kubrick - Burgess)
Nagi lunch (Cronenberg - Burroughs)
Głęboki sen (Hawks - Chandler)
Morderstwo w Orient Ekspresie (Lumet - Christie)
2001: Odyseja kosmiczna (Kubrick - Clarke)
Ostatni Mohikanin (Mann - Cooper)
Park jurajski (Spielberg - Crichton)
Łowca androidów (Scott - Dick /Czy androidy śnią...)
Imię róży (Annaud - Eco)
Spartakus (Kubrick - Howard)
Trzy dni Kondora (Polack - Grady/Sześć dni Kondora)
Firma (Pollack - Grisham)
Sokół maltański (Huston - Hammett)
Lot nad kukułczym gniazdem (Forman - Kesey)
Lśnienie (Kubrick - King)
15:10 do Yumy (Davies - Leonard)
Jackie Brown (Tarantino - Leonard)
Dziecko Rosemary (Polański - Levin)
Siedem lat w Tybecie (Annaud - Harrer)
Milczenie owiec (Demme - Harris)
Ostatnie kuszenie Chrystusa (Scorsese - Kazandzakis)
Grek Zorba (Kakojanis - Kazandzakis)
Lista Schindlera (Spielberg - Keneally)
Ojeciec chrzestny (Coppola - Puzo)
Wywiad z wampirem (Jordan - Rice)
Frankenstein (np. Whale - Shelley)
Mefisto (Szabo - Mann)
Śmierć w Wenecji (Visconti - Mann)
Przeminęło z wiatrem (Fleming - Mitchell)
Konformista (Bertolucci - Moravia)
Lolita (Kubrick - Nabokov)
Chłopcy z ferajny (Scorsese - Pileggi)
Dracula (np. Coppola - Stoker)
Stalker (Tarkowski - Strugaccy/Piknik na skraju drogi)
Pachnidło (Tykwer - Suskind)
Tron we krwi (Kurosawa - Shakespeare)
Barry Lyndon (Kubrick - Thackeray)
Lampart (Visconti - Tomasi di Lampedusa)
Ben Hur (Wyler - Wallace)
Absolwent (Nichols - Webb)
Ptasiek (Parker - Wharton)
Pożegnanie z Afryką (Pollack - Blixen Finecke)
Planeta małp (Schaffner - Boulle)
Mechaniczna pomarańcza (Kubrick - Burgess)
Nagi lunch (Cronenberg - Burroughs)
Głęboki sen (Hawks - Chandler)
Morderstwo w Orient Ekspresie (Lumet - Christie)
2001: Odyseja kosmiczna (Kubrick - Clarke)
Ostatni Mohikanin (Mann - Cooper)
Park jurajski (Spielberg - Crichton)
Łowca androidów (Scott - Dick /Czy androidy śnią...)
Imię róży (Annaud - Eco)
Spartakus (Kubrick - Howard)
Trzy dni Kondora (Polack - Grady/Sześć dni Kondora)
Firma (Pollack - Grisham)
Sokół maltański (Huston - Hammett)
Lot nad kukułczym gniazdem (Forman - Kesey)
Lśnienie (Kubrick - King)
15:10 do Yumy (Davies - Leonard)
Jackie Brown (Tarantino - Leonard)
Dziecko Rosemary (Polański - Levin)
Siedem lat w Tybecie (Annaud - Harrer)
Milczenie owiec (Demme - Harris)
Ostatnie kuszenie Chrystusa (Scorsese - Kazandzakis)
Grek Zorba (Kakojanis - Kazandzakis)
Lista Schindlera (Spielberg - Keneally)
Ojeciec chrzestny (Coppola - Puzo)
Wywiad z wampirem (Jordan - Rice)
Frankenstein (np. Whale - Shelley)
Mefisto (Szabo - Mann)
Śmierć w Wenecji (Visconti - Mann)
Przeminęło z wiatrem (Fleming - Mitchell)
Konformista (Bertolucci - Moravia)
Lolita (Kubrick - Nabokov)
Chłopcy z ferajny (Scorsese - Pileggi)
Dracula (np. Coppola - Stoker)
Stalker (Tarkowski - Strugaccy/Piknik na skraju drogi)
Pachnidło (Tykwer - Suskind)
Tron we krwi (Kurosawa - Shakespeare)
Barry Lyndon (Kubrick - Thackeray)
Lampart (Visconti - Tomasi di Lampedusa)
Ben Hur (Wyler - Wallace)
Absolwent (Nichols - Webb)
Ptasiek (Parker - Wharton)
poniedziałek, 5 lipca 2010
Sokół maltański (Hammet)
Nieduża powieść kryminalna z 1930 roku, która w 1941 doczekała się genialnej adaptacji filmowej Johna Hustona (jego debiut reżyserski) z wspaniałym Humphreyem Bogartem w roli głównego bohatera. Nie chcę rozstrzygać co jest lepsze - książka czy film - jedno jest pewne - lepszej adaptacji nie można sobie wyobrazić. Mówi się, że Sokół maltański Hustona to pierwszy prawdziwy film noir, a dla wielu najlepszy. Trudno to rozstrzygać, bo konkurencja w tej kategorii jest silna - Bulwar wschodzącego słońca, Głęboki sen, Trzeci człowiek czy Podwójne ubezpieczenie, z późniejszych - Chinatown Polańskiego czy jeden z moich ulubionych filmów Dotyk zła Wellsa. Taka mała dygresja filmowa, ale myślę, że ważna, bo gdyby nie powstał film Hustona, to zapewne jeszcze długo bym nie sięgnął po książkę Hammeta.
Sam Spade wraz ze swoim partnerem są prywatnymi detektywami (trudno by było inaczej w powieści kryminalnej). Dostają sprawę od pięknej, tajemniczej pani (femme fatale), podczas śledztwa ginie partner i osoba śledzona. Gliniarze chcą znaleźć winnego, Sam chce dowiedzieć się o co chodzi, a przy tym nieco zarobić. Pojawia się kilku tajemniczych gości, każdy łże jak pies, a czytelnik wraz z bohaterem nie bardzo wie o co chodzi. Akcji jest mało jako takiej, wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie dialogów, w których bohaterowie nawzajem wyczuwają się - kto ile wie/jak bardzo kłamie. Intryga jest niezła, zaskakująca i wciągająca. Książkę czyta się lekko i przyjemnie. Momentami jest dosyć brudna, ale to tylko plus. Świetnie oddaje klimat tamtych lat - książka-noir po prostu. Każdy kto widział choć jeden film tego typu będzie wiedział o co chodzi. Ta atmosfera jest niczym mgła, tak gęsta, że można powiesić na niej siekierę.
Polecam tę książkę, a szczególnie zazdroszczę tym, którzy nie widzieli filmu. Nie czytałem wielu kryminałów, ale wydaje mi się, że ten jest jednym z lepszych wszech czasów. W zanadrzu mam Głęboki sen, to będę mógł się lepiej rozeznać.
Sam Spade wraz ze swoim partnerem są prywatnymi detektywami (trudno by było inaczej w powieści kryminalnej). Dostają sprawę od pięknej, tajemniczej pani (femme fatale), podczas śledztwa ginie partner i osoba śledzona. Gliniarze chcą znaleźć winnego, Sam chce dowiedzieć się o co chodzi, a przy tym nieco zarobić. Pojawia się kilku tajemniczych gości, każdy łże jak pies, a czytelnik wraz z bohaterem nie bardzo wie o co chodzi. Akcji jest mało jako takiej, wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie dialogów, w których bohaterowie nawzajem wyczuwają się - kto ile wie/jak bardzo kłamie. Intryga jest niezła, zaskakująca i wciągająca. Książkę czyta się lekko i przyjemnie. Momentami jest dosyć brudna, ale to tylko plus. Świetnie oddaje klimat tamtych lat - książka-noir po prostu. Każdy kto widział choć jeden film tego typu będzie wiedział o co chodzi. Ta atmosfera jest niczym mgła, tak gęsta, że można powiesić na niej siekierę.
Polecam tę książkę, a szczególnie zazdroszczę tym, którzy nie widzieli filmu. Nie czytałem wielu kryminałów, ale wydaje mi się, że ten jest jednym z lepszych wszech czasów. W zanadrzu mam Głęboki sen, to będę mógł się lepiej rozeznać.
Info panel
Autor: Dashiell Hammet
Kraj/język: Stany Zjednoczone/angielski
Rok: 1930
Oryginalny tytuł: The Maltese Falcon
Grona gniewu (Steinbeck)
Moje pierwsze spotkanie ze Steinbeckiem. Długa i bardzo dobra książka opowiadająca o losie rodziny rolniczej z Oklahomy, która rusza na zachód do pracy. Sytuacja ich, jak i wielu tysięcy im podobnych, jest niewesoła - praca ich rąk zastąpiona zostaje mechanicznymi pojazdami, więc stawki jakie mogą zarobić są śmiesznie małe. Generalnie zalatuje tu lewactwem, ale mimo wszystko coś w tym jest. Sympatyzuje się z bohaterami, a banku zachodniego się nienawidzi. Podobnie jak wszystkich szeryfów i ich zastępców. Historia jest wręcz wzruszająca, a sposób jej podania po prostu mistrzowski. Te 700 stron czyta się niemalże jednym tchem.
Rozdziałów jest 30 i ciekawym zabiegiem jest to, że co drugi (z drobnym wyjątkiem) jest pisany jakby bezosobowo. Opowiada nie o losach tej konkretnej rodziny, ale ogólnej sytuacji w kraju. Najwspanialszy jest jeden z początkowych o tym jak handlowcy sprzedają rolnikom samochody. Powalający swym artyzmem jest ten o zniszczonych plonach, a przytłaczający tragedią o traktorzystach za 3 dolary dziennie i dodatkowych pieniądzach za rozjechanie domów.
W książce przebłyskuje Fichte i Hegel. Każdy z osobna to nic nie warta dusza, dopiero wspólnie coś konstytuujemy. Wielka, globalna dusza istnieje, a my wobec niej jesteśmy niczym powiada Jim Casy ustami Toma Joada.
Dobroć prostych ludzi rozbraja, dla nich liczy się tylko trud pracy i zaspokojenie instynktów. Fichte by się wkurzał, ale z drugiej strony ich dobroć płynie z czystego rozumu, wolnej woli, a nie z odwoływania się do empirii. Coś TRZEBA zrobić i tyle, obowiązkiem jest bronić rodzinę czy karmić piersią umierającego włóczęgę.
To jest jedna, myślę sobie, z tych książek, które każdy człowiek musi przeczytać. Nie będę przesadzał i mówił, że jest równie ważna jak Bracia K. czy Wojna i Pokój, ale naprawdę trzeba.
Rozdziałów jest 30 i ciekawym zabiegiem jest to, że co drugi (z drobnym wyjątkiem) jest pisany jakby bezosobowo. Opowiada nie o losach tej konkretnej rodziny, ale ogólnej sytuacji w kraju. Najwspanialszy jest jeden z początkowych o tym jak handlowcy sprzedają rolnikom samochody. Powalający swym artyzmem jest ten o zniszczonych plonach, a przytłaczający tragedią o traktorzystach za 3 dolary dziennie i dodatkowych pieniądzach za rozjechanie domów.
W książce przebłyskuje Fichte i Hegel. Każdy z osobna to nic nie warta dusza, dopiero wspólnie coś konstytuujemy. Wielka, globalna dusza istnieje, a my wobec niej jesteśmy niczym powiada Jim Casy ustami Toma Joada.
Dobroć prostych ludzi rozbraja, dla nich liczy się tylko trud pracy i zaspokojenie instynktów. Fichte by się wkurzał, ale z drugiej strony ich dobroć płynie z czystego rozumu, wolnej woli, a nie z odwoływania się do empirii. Coś TRZEBA zrobić i tyle, obowiązkiem jest bronić rodzinę czy karmić piersią umierającego włóczęgę.
To jest jedna, myślę sobie, z tych książek, które każdy człowiek musi przeczytać. Nie będę przesadzał i mówił, że jest równie ważna jak Bracia K. czy Wojna i Pokój, ale naprawdę trzeba.
Info panel
Autor: John Steinbeck
Kraj/język: Stany Zjednoczone/angielski
Rok: 1939
Oryginalny tytuł: The Grapes of Wrath
Wstęp
Zamierzam tu wrzucać krótkie opisy książek, które przeczytałem. Będę starał się to robić na bieżąco. Przeczytana książką => wrzucam opis. Raz: może kogoś to zainteresuje (wątpliwe), Dwa: za kilka miesięcy/lat będzie mi niezwykle miło poczytać te opisy.
Kiedyś chciałem tak robić z filmami (plasmatis), ale z góry wiedziałem, że nie dam rady. Są okresy gdy oglądam po 5-6 filmów dziennie, więc opisanie każdego byłoby za dużym wysiłkiem, a książek nie czytam więcej niż 4-5 tygodniowo. Różnica jest znacząca.
Moje zainteresowania książkowe są szerokie, ale z góry uprzedzam, że dramaty czytam rzadko, raczej z obowiązku niż szczerej chęci. Poezja zaś wydaje mi się podejrzana. Najbardziej cenię klasykę - Tołstoj to był wielki człowiek. Generalnie nie mam pisarzy, których nie lubię, a szczególną sympatią darzę m.in. Hemingwaya, Tołstoja, Londona, Hessego, Kerouaca, Keseya i wielu, wielu innych w sumie. Ja ogólnie jestem początkującym amatorem czytelnikiem, który dopiero łata dziury w znajomości tego, co każdy znać powinien. Szkoda, że nawet pomimo tego momentami czuję się jak wielki znawca literatury. Taka rzeczywistość XXI-wieczna.
Dla osoby, która uczciwie (bez używania google) rozszyfruje skąd nazwa bloga stawiam transcendente piwo.
PS Prosta prawda na koniec - żadna książka nie zastąpi rozmowy na żywo z człowiekiem, ale na pewno każda dobra książka niesie nieporównywalnie więcej niż jakikolwiek film, gra, kolorowy magazyn, ipod, facebook itp. Ironią losu jest, że piszę to na blogu. P.
Kiedyś chciałem tak robić z filmami (plasmatis), ale z góry wiedziałem, że nie dam rady. Są okresy gdy oglądam po 5-6 filmów dziennie, więc opisanie każdego byłoby za dużym wysiłkiem, a książek nie czytam więcej niż 4-5 tygodniowo. Różnica jest znacząca.
Moje zainteresowania książkowe są szerokie, ale z góry uprzedzam, że dramaty czytam rzadko, raczej z obowiązku niż szczerej chęci. Poezja zaś wydaje mi się podejrzana. Najbardziej cenię klasykę - Tołstoj to był wielki człowiek. Generalnie nie mam pisarzy, których nie lubię, a szczególną sympatią darzę m.in. Hemingwaya, Tołstoja, Londona, Hessego, Kerouaca, Keseya i wielu, wielu innych w sumie. Ja ogólnie jestem początkującym amatorem czytelnikiem, który dopiero łata dziury w znajomości tego, co każdy znać powinien. Szkoda, że nawet pomimo tego momentami czuję się jak wielki znawca literatury. Taka rzeczywistość XXI-wieczna.
Dla osoby, która uczciwie (bez używania google) rozszyfruje skąd nazwa bloga stawiam transcendente piwo.
PS Prosta prawda na koniec - żadna książka nie zastąpi rozmowy na żywo z człowiekiem, ale na pewno każda dobra książka niesie nieporównywalnie więcej niż jakikolwiek film, gra, kolorowy magazyn, ipod, facebook itp. Ironią losu jest, że piszę to na blogu. P.
Subskrybuj:
Posty (Atom)